16-08-2007 17:14
Moje galicyjskie wakacje
W działach: Wakacje, Konwenty | Odsłony: 0
Słowo się rzekło, przyobiecane reportaże napisać trzeba - tymi błyskotliwymi słowami zaczynam spisywanie wrażeń z pełnego wrażeń tygodnia, spędzonego pośród zielonych wzgórz i odnowionych kamieniczek Galicjii.
Pierwszym, tymczasowym przystankiem podczas mojej wyprawy okazał się być... Wrocław. Jadąc sobie pociągiem i podśpiewując wesoło z okazji wpadnięcia doń na pół minuty przed odjazdem ze stacji Poznań (a wszystko to dzięki wcale nieprzeszkadzającym opoźnieniom na linii Koło - Poznań), wyczekiwałem na moment, w którym dane mi będzie po 9 godzinach jazdy wysiąść w Krakowie i pójść pozwiedzać lokale gastronomiczne razem z kolegą Pseudem, aby następnie udać się na spanie do imć lucka. (Zauważyliście, że to zdanie ma całe sześć linijek? Rzemieślnicza robota, isn't it?) Niestety! Okazało się, że z przejeżdżającego obok naszego taboru pociągu jadącego na Woodstock wypadło dwóch młodzieńców, co wiązało się z koniecznością przeprowadzenia tzw. śledztwa. Tzw. śledztwo trwało łącznie półtora godziny, które spędziłem gotując się na stacjach we Wrocławiu i Oławie. Dzięki temu zbiegowi okoliczności dotarłem do Krakowa po 10,5 godzinach jazdy. "Piękny początek moich galicyjskich wakacji" - mógłbym pomyśleć, gdybym zawczasu wymyślił tytuł tego wpisu. Tytułu jednak obmyślonego jeszcze nie miałem, więc moja irytacja nie nabrała żadnych konkretnych, werbalnych kształtów.
Dotarłszy do Krakowa, wybrałem się wraz z kolegą Pseudem za kościół Mariacki, aby tam odwiedzić kultowy w mniemaniu ww. lokal "Nowa Młoda Polska". Cóż, bywałem w fajniejszych miejscach, szczególnie jeżeli chodzi o muzykę. Jednak skiepowana whiskey Andrzeja za 17 złotych, sms od Pudłacza i inne zabawne zdarzenia sprawiły, że posiedzenie w tym podłym miejscu można zaliczyć do względnie udanych. Następnie musieliśmy tylko dotrzeć do domostwa imć lucka, aby po przespanej w nieznoszącym sprzeciwu towarzystwie nocy upiec miodownik i ruszyć na Ciastkon z samego rana. Ranek w naszym wypadku, w wyniku nieprzewidzianych reakcji farby w mieszkaniu Ewy, rozmów o wszystkim i o niczym na ławce przed blokiem połączonych z lekturą starej prasy oraz walk z Ugrysiem, okazał się zaczynać ok. godziny 18. A potem było tylko weselej.
Jadąc bełkotem na trasie Kraków - Wieliczka - Frysztak trafiliśmy w megakorek. Przez dobre dwie godziny, podśpiewując wesoło Mortiisa ("I wanna be your Parasite God!") i Bathory pędziliśmy z zawrotną prędkością pół długości samochodu/5 minut. Złożyło się więc tak, że przez las wiodący do docelowej leśniczówki jechaliśmy już w nocy. Wąska jezdnia, niespodziewane zakręty i unosząca się mgła pomagały w odkrywaniu prawdziwej tożsamości mieszkających w okolicy kanibali, prowokujących straszliwe wypadki samochodowe, aby zjeść później ofiary, wygrzebując ich szczątki z pogruchotanych pojazdów. Omijając ich liczne zasadzki, lawirując pomiędzy drzewami i unikając zderzenia z wyrosłą spośród ciemności ścianą lasu dotarliśmy w końcu do rzeczonej leśniczówki, gdzie miejsce miał Ciastkon.
Ciastkowa impreza, odbywająca się pośród malowniczych wzgórz Podkarpacia, rozpoczęła się od plemiennego zebrania przy zadaszonym grillu, które przekształciło się w konkurs muzyczny prowadzony przez imć lucka i Ewę. Pomimo jazdy samochodem wśród dźwięków, które później brały udział w konkursie, nie udało mi się zwyciężyć. Tak naprawdę nie zwyciężył nikt, bo to, czego dokonał Beer nie można nazwać wygraną. To była totalna dominacja i kpina rzucona pozostałym uczestnikom w twarz. Cybotroniczna kpina, trzeba nadmienić. Nie muszę chyba mówić, że w kolejnym konkursie muzycznym, który odbywał się następnego dnia pod przewodnictem Mony i Morta, Beer także nie pozostawił swoim rywalom cienia nadzieji na wygraną. Z pozostałych konkursów Ciastkonu należyć wymienić jeszcze Konkurs Improwizacji by lucek & Ewa, w którym na podium nieznacznie wyprzedził mnie inżynier Szymeczek oraz Wyścig o Słonecznik wg pomysłu Mony. Prawdziwy górski survival, można rzec.
Pomijając te spontaniczne "punkty programu" Ciastkon obfitował głównie w obijanie się, jedzenie kiełbasek z grilla, picie napojów wyskokowych i granie w planszówki, Tekkena 3 (sami jesteście no-life!), U-Boty oraz tym podobne gry towarzyskie. Trudno opisać wszystko, co na Ciastkonie się wydarzyło - w skrócie mogę więc wspomnieć o tym, jak przeżyłem skok lucka na moją skromną osobę, pokonałem wyżej wymienionego w arm wrestlingu i Tekkenie 3 (pwned!), o zabawie w cosmoprzedstawicieli różnych klas zawodowych i subkultur, grze w Machinę 2 ("Pani inżynier, przykro mi to mówić, ale pani mąż wypija na stołówce kompoty."), Magblaście, dowcipach w Sali Kominkowej, wspomnieniach z Bagiennikonów (temat na osoby wpis, swoją drogą) i biesiady, podczas której obśpiewaliśmy całe spektrum przebojów nie-tylko-polskiej piosenki studenckiej, dyskotekowej i alternatywnej.
Dni mijały, a Ciastkon miał się ku końcowi. Wracając samochodem do Krakowa, skąd odjeżdżać miał mój pociąg do domu zostałem podstępem namówiony do przedłużenia Moich Galicyjskich Wakacji, czego po kilkudniowej batalii z tatą udało mi się dokonać ;). Tak więc zamiast wracać do Koła w poniedziałek mój wyjazd został przełożony do czwartkowej nocy. Kraków jak to Kraków - podrywanie emolasi w Jazz Rocku, Stary Port, poranna kawa o 17.00. Dużo a mało oryginalnie można by pisać, więc od razu przejdę do dyktafonu, pardon, gwoździa programu - czyli wizyty w opiewanej przez krakowskich bardów w ich modernistycznych pieśniach Kompanii Kuflowej.
Kompania Kuflowa jest cudna - to na pewno. Po zajęciu miejsc przez z boku podpisanego, kolegę Pseuda i imć lucka nasze zamówienie przyjęła pani kierownik sali. Ujęty jej urokiem i czarem przez resztę wieczoru byłem onieśmielony, co skutkowało kilkoma zabawnymi potknięciami podczas interakcji z kelnerką, która po pani kierownik obsługiwała naszą trójkę. Wiedziony intuicją i rekomendacją, zamówiłem sznycel z sałatką ziemniaczaną, Pseudo - ser gouda w panierce z szynką, a lucek delektował się cieńkimi, ale bardzo ostrymi kiełbaskami. Przed przystąpieniem do konsupcji tzw. dań głównych lokal uraczył nas przystawkami w postaci wyśmienitych ogórków małosolnych i kapusty kiszonej, a po spożyciu sprezentowano nam po kieliszku wiśniówki. Łącząc te trzy czynniki - smaczne jedzenie, profesjonalną, przyjemną obsługę oraz tzw. bonusy - otrzymujemy gargantuicznie dobrą restaurację, która w pełni zasłużyła sobie na rosnącą w fandomie reputację. Warto nadmienić, że pod moją opinią w pełni podpisuje się Pseudo.
Nadejście czwartku boleśnie przypomniało, że moje galicyjskie wakacje zbliżają się ku końcowi. Po pikniku na Skałkach i wymianie błyskotliwych docinek między mną a luckiem (najdotkliwsza była ta, która rymowała się do "mig" ;)) wsiadłem w nocny pociąg i chociaż oczywiście przespałem Kutno, w którym miałem się przesiąść, w końcu dotarłem do domu.
Z tego miejsca podziękowania wędrują do (in order of appearance): Pseuda za krakowskie życie, lucka za miejsce do spania, docinki, cosmo, Szoguna i lap dance, Ewy za podwózkę, Chick Habit & Jazz Rock dancing, Machinę, Sobieskiego Prezesa ŚKFu i Rudolfa, kaduceusza za dowcipy i Magblasta, Szczura za wspomnienia z Bagiennikonu i Maglasta, Szymka za Machinę oraz Mony, Morta, Miśka, Beera, Yrola, MiHa, Boba, rodzeństwa Florków, Butana za całokształt Ciastkonu i Zwierza za chleb bez ulepszacza ;).
Pierwszym, tymczasowym przystankiem podczas mojej wyprawy okazał się być... Wrocław. Jadąc sobie pociągiem i podśpiewując wesoło z okazji wpadnięcia doń na pół minuty przed odjazdem ze stacji Poznań (a wszystko to dzięki wcale nieprzeszkadzającym opoźnieniom na linii Koło - Poznań), wyczekiwałem na moment, w którym dane mi będzie po 9 godzinach jazdy wysiąść w Krakowie i pójść pozwiedzać lokale gastronomiczne razem z kolegą Pseudem, aby następnie udać się na spanie do imć lucka. (Zauważyliście, że to zdanie ma całe sześć linijek? Rzemieślnicza robota, isn't it?) Niestety! Okazało się, że z przejeżdżającego obok naszego taboru pociągu jadącego na Woodstock wypadło dwóch młodzieńców, co wiązało się z koniecznością przeprowadzenia tzw. śledztwa. Tzw. śledztwo trwało łącznie półtora godziny, które spędziłem gotując się na stacjach we Wrocławiu i Oławie. Dzięki temu zbiegowi okoliczności dotarłem do Krakowa po 10,5 godzinach jazdy. "Piękny początek moich galicyjskich wakacji" - mógłbym pomyśleć, gdybym zawczasu wymyślił tytuł tego wpisu. Tytułu jednak obmyślonego jeszcze nie miałem, więc moja irytacja nie nabrała żadnych konkretnych, werbalnych kształtów.
Dotarłszy do Krakowa, wybrałem się wraz z kolegą Pseudem za kościół Mariacki, aby tam odwiedzić kultowy w mniemaniu ww. lokal "Nowa Młoda Polska". Cóż, bywałem w fajniejszych miejscach, szczególnie jeżeli chodzi o muzykę. Jednak skiepowana whiskey Andrzeja za 17 złotych, sms od Pudłacza i inne zabawne zdarzenia sprawiły, że posiedzenie w tym podłym miejscu można zaliczyć do względnie udanych. Następnie musieliśmy tylko dotrzeć do domostwa imć lucka, aby po przespanej w nieznoszącym sprzeciwu towarzystwie nocy upiec miodownik i ruszyć na Ciastkon z samego rana. Ranek w naszym wypadku, w wyniku nieprzewidzianych reakcji farby w mieszkaniu Ewy, rozmów o wszystkim i o niczym na ławce przed blokiem połączonych z lekturą starej prasy oraz walk z Ugrysiem, okazał się zaczynać ok. godziny 18. A potem było tylko weselej.
Jadąc bełkotem na trasie Kraków - Wieliczka - Frysztak trafiliśmy w megakorek. Przez dobre dwie godziny, podśpiewując wesoło Mortiisa ("I wanna be your Parasite God!") i Bathory pędziliśmy z zawrotną prędkością pół długości samochodu/5 minut. Złożyło się więc tak, że przez las wiodący do docelowej leśniczówki jechaliśmy już w nocy. Wąska jezdnia, niespodziewane zakręty i unosząca się mgła pomagały w odkrywaniu prawdziwej tożsamości mieszkających w okolicy kanibali, prowokujących straszliwe wypadki samochodowe, aby zjeść później ofiary, wygrzebując ich szczątki z pogruchotanych pojazdów. Omijając ich liczne zasadzki, lawirując pomiędzy drzewami i unikając zderzenia z wyrosłą spośród ciemności ścianą lasu dotarliśmy w końcu do rzeczonej leśniczówki, gdzie miejsce miał Ciastkon.
Ciastkowa impreza, odbywająca się pośród malowniczych wzgórz Podkarpacia, rozpoczęła się od plemiennego zebrania przy zadaszonym grillu, które przekształciło się w konkurs muzyczny prowadzony przez imć lucka i Ewę. Pomimo jazdy samochodem wśród dźwięków, które później brały udział w konkursie, nie udało mi się zwyciężyć. Tak naprawdę nie zwyciężył nikt, bo to, czego dokonał Beer nie można nazwać wygraną. To była totalna dominacja i kpina rzucona pozostałym uczestnikom w twarz. Cybotroniczna kpina, trzeba nadmienić. Nie muszę chyba mówić, że w kolejnym konkursie muzycznym, który odbywał się następnego dnia pod przewodnictem Mony i Morta, Beer także nie pozostawił swoim rywalom cienia nadzieji na wygraną. Z pozostałych konkursów Ciastkonu należyć wymienić jeszcze Konkurs Improwizacji by lucek & Ewa, w którym na podium nieznacznie wyprzedził mnie inżynier Szymeczek oraz Wyścig o Słonecznik wg pomysłu Mony. Prawdziwy górski survival, można rzec.
Pomijając te spontaniczne "punkty programu" Ciastkon obfitował głównie w obijanie się, jedzenie kiełbasek z grilla, picie napojów wyskokowych i granie w planszówki, Tekkena 3 (sami jesteście no-life!), U-Boty oraz tym podobne gry towarzyskie. Trudno opisać wszystko, co na Ciastkonie się wydarzyło - w skrócie mogę więc wspomnieć o tym, jak przeżyłem skok lucka na moją skromną osobę, pokonałem wyżej wymienionego w arm wrestlingu i Tekkenie 3 (pwned!), o zabawie w cosmoprzedstawicieli różnych klas zawodowych i subkultur, grze w Machinę 2 ("Pani inżynier, przykro mi to mówić, ale pani mąż wypija na stołówce kompoty."), Magblaście, dowcipach w Sali Kominkowej, wspomnieniach z Bagiennikonów (temat na osoby wpis, swoją drogą) i biesiady, podczas której obśpiewaliśmy całe spektrum przebojów nie-tylko-polskiej piosenki studenckiej, dyskotekowej i alternatywnej.
Dni mijały, a Ciastkon miał się ku końcowi. Wracając samochodem do Krakowa, skąd odjeżdżać miał mój pociąg do domu zostałem podstępem namówiony do przedłużenia Moich Galicyjskich Wakacji, czego po kilkudniowej batalii z tatą udało mi się dokonać ;). Tak więc zamiast wracać do Koła w poniedziałek mój wyjazd został przełożony do czwartkowej nocy. Kraków jak to Kraków - podrywanie emolasi w Jazz Rocku, Stary Port, poranna kawa o 17.00. Dużo a mało oryginalnie można by pisać, więc od razu przejdę do dyktafonu, pardon, gwoździa programu - czyli wizyty w opiewanej przez krakowskich bardów w ich modernistycznych pieśniach Kompanii Kuflowej.
Kompania Kuflowa jest cudna - to na pewno. Po zajęciu miejsc przez z boku podpisanego, kolegę Pseuda i imć lucka nasze zamówienie przyjęła pani kierownik sali. Ujęty jej urokiem i czarem przez resztę wieczoru byłem onieśmielony, co skutkowało kilkoma zabawnymi potknięciami podczas interakcji z kelnerką, która po pani kierownik obsługiwała naszą trójkę. Wiedziony intuicją i rekomendacją, zamówiłem sznycel z sałatką ziemniaczaną, Pseudo - ser gouda w panierce z szynką, a lucek delektował się cieńkimi, ale bardzo ostrymi kiełbaskami. Przed przystąpieniem do konsupcji tzw. dań głównych lokal uraczył nas przystawkami w postaci wyśmienitych ogórków małosolnych i kapusty kiszonej, a po spożyciu sprezentowano nam po kieliszku wiśniówki. Łącząc te trzy czynniki - smaczne jedzenie, profesjonalną, przyjemną obsługę oraz tzw. bonusy - otrzymujemy gargantuicznie dobrą restaurację, która w pełni zasłużyła sobie na rosnącą w fandomie reputację. Warto nadmienić, że pod moją opinią w pełni podpisuje się Pseudo.
Nadejście czwartku boleśnie przypomniało, że moje galicyjskie wakacje zbliżają się ku końcowi. Po pikniku na Skałkach i wymianie błyskotliwych docinek między mną a luckiem (najdotkliwsza była ta, która rymowała się do "mig" ;)) wsiadłem w nocny pociąg i chociaż oczywiście przespałem Kutno, w którym miałem się przesiąść, w końcu dotarłem do domu.
Z tego miejsca podziękowania wędrują do (in order of appearance): Pseuda za krakowskie życie, lucka za miejsce do spania, docinki, cosmo, Szoguna i lap dance, Ewy za podwózkę, Chick Habit & Jazz Rock dancing, Machinę, Sobieskiego Prezesa ŚKFu i Rudolfa, kaduceusza za dowcipy i Magblasta, Szczura za wspomnienia z Bagiennikonu i Maglasta, Szymka za Machinę oraz Mony, Morta, Miśka, Beera, Yrola, MiHa, Boba, rodzeństwa Florków, Butana za całokształt Ciastkonu i Zwierza za chleb bez ulepszacza ;).